Przypadek – Grzegorz Miecugow
Zupełnie przypadkiem, w moje ręce wpadł Przypadek Grzegorza Miecugowa. Mój Tata pożyczył nam tę książkę gdy jechaliśmy na urlop. Muszę przyznać, że jest to idealna lektura na deszczowe wakacyjne dni.
Autora kojarzyłem ze „szkła kontaktowego” i mocno ciekaw byłem jaki będzie ten jego debiut w beletrystyce, bo nie jest to żadna biografia czy reportaż. Na początku urlopu miałem jednak do skończenia „Dziedzictwo Bourne’a”.
Gdy ja męczyłem się z nieudaną kontynuacją cyklu Roberta Ludluma, moja Małżonka w dwa dni przeczytała wspomnianą książkę Miecugowa i zachęcała mnie do odpoczęcia od tego z czym się męczę i wzięcia się za „Przypadek”. Przerwy jednak nie zrobiłem, bo bałem się, że nie będę w stanie wrócić do Bourne’a.
„Przypadek” spodobał mi się od samego początku. Od pierwszych stron akcja była wartka.
Historia Marcina Szustera, w miarę zwyczajnego czterdziestoletniego faceta, któremu z dnia na dzień świat się zawalił, mogłaby się przydarzyć każdemu z nas. Chyba właśnie to mi się tak spodobało.
Mimo tego, że to fikcja to wszystko w książce jest mocno realne. Ba, dużo miejsc gdzie toczy się akcja i zdarzeń w tle jest prawdziwych.
Bardzo podobało mi się osadzenie książki w realiach kryzysu gospodarczego z 2007 roku, który to Grzegorz Miecugow pokazał ze strony nad którą się wcześniej nie zastanawiałem – ze strony przedsiębiorców. Przedsiębiorców, którzy na biznesie zjedli zęby ale nagle sami nie wiedzą co wokół nich się dzieje.
Główny bohater – Marcin Szuster, wkracza na zupełnie nową drogę w swoim życiu. Drogę, na którą nie miał czasu się przygotować i musi improwizować. Siłą rzeczy nie wszystko mu wychodzi. Jednak ja polubiłem go za to, że się starał i mimo porażek i przeciwności losu przez całą książkę pozostał mężczyzna.
Był tylko jeden moment, który mi się lekko dłużył ale tylko lekko zwolnił tempo, które jest rewelacyjne.
Serdecznie polecam i czekam na więcej od pana Grzegorza Miecugowa.
Naomi Klein – Doktryna szoku
Doktryna szoku, Naomi Klein to książka, którą skończyłem czytać kilka dni temu, a zacząłem w styczniu 2009.
Kryminały i ogólnie fikcja są fajne, bo odciągają nas od rzeczywistości. Pokazują nam inny świat. Świat, w którym dzieją się rzeczy, których na co dzień nie doświadczamy. „Doktryna szoku” natomiast brutalnie konfrontuje nas z rzeczywistością. Naomi Klein przedstawia nam spojrzenie na otaczający nas świat jakiego nie chcemy znać.
Lektura zajęła mi tyle czasu, bo treść tej książki jest przeraźliwie smutna. Kilka razy odkładałem ją na bok, ponieważ nie chciałem psuć sobie nastroju. Równocześnie od dłuższego czasu chciałem napisać tego posta, żeby zachęcić czytelników mojego bloga do przeczytania tej książki. Prawda boli ale moim zdaniem wypada ją znać.
„Doktryna szoku” to książka, która zaznajamia nas z drugim obliczem wydarzeń, które znamy pobieżnie z mediów. Książka ta pokazuje nam brutalne zderzenie „wolnego rynku” z ludzkim nieszczęściem.
Na początku książki dowiadujemy się jak pod okiem „wybitnych” ekonomistów, z Milton’em Friedman’em na czele, przebiegały „reformy” mające na celu wprowadzić gospodarkę wolnorynkową w kolejnych krajach Południowej Ameryki. Autorka pokazuje nam sposób w jaki zmiany te były przeprowadzane oraz ich „skutki uboczne”.
Dla mnie najbardziej smutną była ta część książki, w której opisane było „wyjście” Polski z komunizmu. Może jestem jakimś ignorantem ale do tej pory nie wiedziałem jak to w 1989 roku zagraniczni doradcy pomogli nam zrobić duży krok w stronę gospodarki wolnorynkowej.
Poza zmianami w Polsce i Ameryce Południowej, dowiadujemy się też trochę o upadku Związku Radzieckiego, upadku tygrysów azjatyckich, skutkach ubocznych tsunami i huraganu Katrina jak i o prywatyzacji sfery państwowej w Stanach Zjednoczonych.
W dużym skrócie, tak jak jest napisane na okładce, książka ta pokazuje nam jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne.
Uważam, że książka jest warta przeczytania. Mechanizmy w niej opisane warto znać aby nie stać się ich ofiarą. Autorka pokazuje dwie doktryny szoku, tą kapitalizmu na szeroką skalę i tą z metod przesłuchań jeńców przez wojsko. Doktrynę szoku spotykamy jednak w dzisiejszych czasach praktycznie każdego dnia.
Obecnie żyjemy w takim natłoku informacji, że nie jesteśmy w stanie ich wszystkich przyswoić. Im bardziej złożona informacja tym trudniej. Dlatego też łatwo „łykamy” wszelkie wytłumaczenia, które docierają do nas czy to z gazet, czy to z telewizji, czy to z internetu.
Łatwe wytłumaczenia są przez nas najbardziej pożądane. Żyjemy sobie w błogiej niewiedzy. Liczy się tu i teraz. Ewentualnie co będzie jutro, za tydzień. Najdalej wybiegamy w dal myśląc o wakacjach. Mam wrażenie, że myślenie o dalszej przyszłości sprowadza się głównie do pieniędzy.
Mnie jednak co jakiś czas męczą pytania:
do czego dążymy?
w jakim świecie przyjdzie żyć naszym dzieciom?
czy będziemy w stanie spojrzeć potomstwu w oczy gdy spyta się dlaczego się nie interesowaliśmy tym „co będzie?”
Najsmutniejsze jest to, że na to wszystko mamy znikomy wpływ. Mimo to, wydaje mi się że warto wiedzieć co się wokół nas dzieje.
Chmara wróbli – Takashi Matsuoka
Książka ta została mi pożyczona. Pisze o tym, ponieważ sam bym raczej takiej pozycji nie kupił. W przeciwności do wielu czytających znajomych nie uważam, że książki są w Polsce za drogie. Średnio trzydzieści pięć złotych za średnio siedem wieczorów to nie jest dużo, biorąc pod uwagę, że bilet do kina to minimalnie 15 zł za średnio dwu godzinny seans. Ponadto jedną książkę może przeczytać bardzo dużo osób.
„Wysokie” ceny zacieśniają więzi ze znajomymi. Ja kupię jedną książkę, kolega kupi drugą. Wymienimy się książkami i przy okazji naszymi przemyśleniami o nich.
Jednak widząc „Chmarę wróbli” w księgarni, po przeczytaniu zajawki na tylnej okładce szkoda by mi było na nią pieniędzy.
Po lekturze, nic się nie zmieniło co do mojej oceny. Chmara wróbli to książka z fabułą w stylu przyczajony tygrys, ukryty smok. Ponoć prawa do ekranizacji „Chmary” zostały już wykupione. Są samuraje, są ninja, są gejsze, jest książę, a smaku temu wszystkiemu dodają biali misjonarze szerzący chrześcijaństwo. Do mnie jednak ta tematyka/klimat nie przemawia.
Mam jeszcze pożyczoną drugą część ale jak na razie nie mogę się zmusić do jej przeczytania. Choć pewnie przeczytam 😉
The Bourne Legacy – Eric Van Lustbader (Dziedzictwo Bourne’a)
Dawno nie czytałem żadnej książki po angielsku. Dawno też nie czytałem takiego chłamu.
Jason’a Bourne’a, najsławniejszego bohatera powieści Roberta Ludluma poznałem dość dawno. Było to chyba jakoś na początku liceum. Przeczytałem wtedy wszystko Roberta Ludluma co znalazłem w domu. Brakowało chyba tylko „Tożsamości Bourna”, która to została komuś pożyczona i nie wróciła.
Bourne’a znam więc z dwóch tomów „Krucjaty Bourne’a” oraz dwóch tomów „Ultimatum Bourne’a”. Pamiętam, że bardzo mi się podobały te kryminały. Najbardziej w pamięci zapadły mi lekcje jakie Bourne dawał swojej bodajże żonie odnośnie „nie rzucania się w oczy” oraz armię starców Bourne’a.
Moją następną stycznością z Bourne’em były filmy z Matt’em Damon’em w roli głównej, które bardzo mi się podobały. Spodobały mi się aż tak, że gdy wymyśliłem sobie żeby przeczytać jakąś książkę po angielsku to padło na kontynuację przygód Bourne’a.
Niestety autor już nie jest już ten sam. W 2001 roku Robert Ludlum zmarł, a za „oficjalną” kontynuację serii odpowiedzialny jest Eric Van Lustbader.
No i tak wylądowałem z „The Bourne Legacy” („Dziedzictwo Bourne’a”) w ręku. Otworzyłem, łyknąłem kilka stron i załamka. Totalna załamka. Akcja rodem z serialu klasy B. Koleś strzela harpunem z przyczepioną liną z dachu wieżowca w ciężarówkę. Po czym wpina się uprzężą w ta linę i super wzmocnionym butami przebija się przez opancerzoną szybę. Normalnie agent 007.
No i odłożyłem książkę na bok. I tak sobie leżała, czekając aż mnie najdzie.
Naszło mnie gdy chodziłem na rehabilitację. I chyba dzięki temu dałem radę ją przeczytać. Przez 30 minut pola magnetycznego nie byłem w stanie przeczytać tyle żeby się tym zmęczyć. I tak dzień po dniu udało mi się przeczytać jakąś połowę książki. Jak już tak daleko zabrnąłem to stwierdziłem, że wezmę i dokończę książkę na wakacjach. No i się udało. Dałem radę dobrnąć do końca.
Po powrocie z wakacji zauważyłem „Dziedzictwo Bournea” w empiku na półce i stwierdziłem że przeczytam co jest napisane na okładce. I tak dowiedziałem się, że książkę napisał Eric Van Lustbader na podstawie notatek Roberta Ludluma. Coś mi się jednak wydaje, że dodał dużo od siebie. Bo naprawdę przygód legendarnego Jason’a Bourne’a to to nie przypomina. Ktoś dobrze napisał w recenzji na merlinie: „ta książka nie powinna była się pojawić”.
Zaciekawiony losami filmowych dziejów Bourne’a natknąłem się na informację o tym, że zaczęto prace nad kolejną częścią o tytule „The Bourne Legacy”. Na szczęście scenariusz nie ma być oparty na książce o tym samym tytule. To chyba o czymś świadczy.
Ja osobiście nie polecam, choćbyście nie wiem jak tęsknili za Jason’em Bourne’em.
Podczas urlopu udało mi się przeczytać jeszcze dwie książki, z których jedna była w moim mniemaniu o niebo lepsza, a druga też nie nie była zła, ale o tym wkrótce.
Morderca bez twarzy – Henning Mankell
Kolejna z dobrych książek, za przyzwoite pieniądze.
Muszę przyznać, że wszystko co do tej pory przeczytałem z serii „kryminał na lato” Polityki za 15 złotych sztuka, było warte tych pieniędzy.
Morderca bez twarzy – to jak się okazuje pierwszy z serii kryminałów, którego bohaterem jest komisarz Kurt Wallander. Dla mnie było to jednak już trzecie spotkanie z tym najbardziej znanym bohaterem Henning’a Mankell’a. Poszczególne tomy nie są mocno powiązane ze sobą, więc nie czytanie ich w kolejności w jakiej zostały napisane nie stwarza problemów.
Już w swojej pierwszej powieści o Wallanderze, Henning Mankell stara się pokazać rysy na powierzchni na pozór idealnego szwedzkiego społeczeństwa. Tym razem autor konfrontuje czytelnika z problem imigracji.
Ktoś dopuszcza się brutalnej napaści na starsze małżeństwo żyjące w starym gospodarstwie na odludzi. Gdy na miejsce dociera policja to mąż już nie żyje, a żona jest w stanie ciężkim. Zanim umrze w szpitalu da radę wykrztusić z siebie „zagraniczny”. Co „przesłuchujący” ją policjant odbiera jako informację o tym, że za rzeź odpowiedzialni są cudzoziemcy. Prawdziwe problemy zaczynają się w momencie gdy wiadomość ta przenika do prasy, co mocno utrudnia prowadzenie śledztwa.
Jak można się spodziewać cała książka jest o tymże śledztwie. Dla urozmaicenia Henning Mankell poza przedstawianiem nam Kurta Wallandera komisarza policji przedstawia nam Kurta Wallandera ojca, syna, męża – człowieka z bolączkami życia codziennego, który dodatkowo ma bardzo wyczerpującą pracę.
Polecam wszystkim, którzy lubią policyjne zagadki.
Małe miasteczko w niemczech – John Le Carre
Gdy zaczynałem czytać tę książkę to za bardzo mi się nie podobała, ale jak to mam w nawyku brnąłem dalej. Teraz ciesze się, że dobrnąłem do końca, bo było warto.
Aby wytłumaczyć dlaczego książka mi się spodobała pozwolę sobie zdradzić odrobinę więcej fabuły niż znajdziecie na tylnej stronie okładki.
Akcja toczy się w Niemczech, w Bonn, w latach 60 ubiegłego wieku. Bohaterami są pracownicy brytyjskiej placówki dyplomatycznej. Fabuła kręci się wokół zaginięcia jednego z szeregowych pracowników ambasady, wraz z którym zaginęły pewne tajne dokumenty. Smaczku całej tej sytuacji dodaje to, że w Niemczech trwają zamieszki i Brytyjczycy nie są tam za miło widziani.
W celu „wyczyszczenie” sytuacji do Bonn zostaje wysłany agent specjalny Alan Turner. I właśnie przez tą postać warto przeczytać tą książkę. Aby nie zdradzać za dużo powiem tak:
Alan Turner nie jest jak Tommy Lee Jones w Ściganym, za to jest doktorem House’em wśród „psów gończych”.
Aleja samobójców – Marek Czubaj, Marek Krajewski
Aleja samobójców to idealna książka na lato. I to nie tylko dlatego, że matowy papier nie odbijający za bardzo słońca sprawia, że bardzo miło czyta się ją w słoneczny dzień na świeżym powietrzu nawet bez okularów przeciwsłonecznych.
Książka ma dwóch autorów, z których jednego – Marka Krajewskiego znałem już wcześniej z jego powieści o komisarzu Eberhardzie Mocku, pracowniku prezydium policji, osadzonych w realiach międzywojennego Wrocławia. Przeczytałem dwie sztuki z serii liczącej sześć, ale które dwie to były za nic nie pamiętam. Mimo to miło je wspominam bo czytanie kryminału osadzonego w tak odległych, historycznych, realiach było ciekawą odmianą do tego co czytam „na co dzień”.
Jak się okazuje Aleja samobójców należy również do serii – serii o nadkomisarzu gdańskiej policji Jarosławie Paterze i jest pierwszą z serii, z dwóch (jak na razie).
Akcja tego kryminału toczy się latem i to latem szczególnym bo latem 4 lata temu podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w Niemczech w 2006 roku. Dla mnie dodatkowym „smaczkiem” było to że akcja toczy się w moim rodzinnym mieście – Gdańsku i jego okolicach.
Mecze mistrzostw świata, oraz zakłady co do ich wyniku stanowią tło dla dochodzenia jakie prowadzi Jarosław Pater w celu wyjaśnienia morderstwa w przybytku nie za często spotykanym w Polsce – ekskluzywnym domu spokojnej starości, o jakże pasującej nazwie – Eden.
Czytając „Aleję samobójców” i pamiętając Erberharda Mocka z serii Breslau, siłą rzeczy porównywałem go do Jarosława Patera. Obie te postacie dzieli kilkadziesiąt lat, łączy je jednak zawód. Mogło by się wydawać, że to że z konfrontacji tej wynika, że w profesji którą obaj panowie się zajmują dużo się nie zmieniło na przestrzeni lat to wina tego że autor jest ten sam. Jednak cechy, które łączą Erberharda Mocka z Jarosławem Paterem znaleźć możemy u innych stróżów prawa znanych nam z filmów czy książek, choćby u Kurt Walander z serii Heninga Mankela.
I w tym momencie nasuwa mi się pytanie: Czy komisarze, śledczy, czy też detektywi rzeczywiście tak mało się zmienili na przestrzeni lat czy to może kwestia tego, że współcześni autorzy osadzając swoje powieści w realiach historycznych tworząc swoich bohaterów starają się zdobić z nich „starodawnych” Bruce’ów Willisów ze szklanej pułapki?
Jak sądzicie?
Nigdy nie jedz sam, czyli sekrety sukcesów w biznesie – Keith Ferazzi
Od mojego ostatniego postu o książce miną ponad miesiąc. To wszystko dlatego, że wziąłem się za czytanie kilku książek na raz i przez cały ten czas nie udało mi się żadnej z nich skończyć.
No ale w końcu mam o czym napisać – „Nigdy nie jedz sam, czyli sekrety sukcesów w biznesie” Keitha Ferazzi. Muszę się przyznać, że sam w życiu bym takiej książki nie kupił, a to dlatego że patrząc na okładkę, tytuł i opis na okładce stwierdziłem, że jest to książka przeznaczona dla ludzi, którzy mają takie parcie na osiągnięcie sukcesu w swoim życiu, że przestają logicznie myśleć i są w stanie uwierzyć, że przeczytają jedną książkę i w mgnieniu oka ich życie odmieni się na lepsze. Chodzi mi tu o książki typu „jak zostać milionerem w weekend”, których autorzy owszem zostali milionerami ale pisząc poradniki jak nimi zostać.
Pewnego wieczoru czekając na moich Rodziców znalazłem u nich na regale „Nigdy nie jedz sam…” i z ciekawości, jako że nic mnie to nie kosztowało zacząłem czytać. No i mam tak, że jak już zacznę czytać to kończę więc mogę coś o tym „cudzie” napisać.
W sumie książkę dałoby się streścić w kilku zdaniach więc może spróbuję to zrobić:
Autor stara się nam przekazać, że receptą na sukces jest sieć znajomych. Niezależnie od tego kim jesteśmy, warto mieć listę znajomych którzy mogą nam pomóc w każdej sytuacji, czy to pomóc znaleźć pracę, czy to zaopiniować jakiś pomysł lub pomóc dotrzeć z nim do jakiejś grupy czy konkretnej osoby. Im większa nasza sieć znajomych tym lepiej.
No i o tym jest ta książka.
Poza przedstawieniem tezy, że trzeba budować sieć znajomych, autor podaje recepty na to jak do tego podejść, które dla mnie osobiście były trochę śmieszne, bo autor nie mówi w kontekście znajomych lecz przyjaciół. Moim zdaniem takie ściśle zarachowane podejście do przyjaźni jest podobne do amerykańskiego „How are you?”, które w stanach usłyszysz niemal od każdego ale rzadko kogo interesuje Twoja odpowiedź na to pytanie.
Czy warto czytać „Nigdy nie jedz sam..”? Jeśli masz zamiar wyjechać do stanów albo robić interesy z Amerykanami to nie jest to najgorszy pomysł. Choć w sumie wraz z postępem amerykanizacji naszego narodu może i nie jest to najgorszy poradnik dla Polaków. Byłoby to jednak smutne gdybyśmy zostali tak osamotnieni przez korporacje i parcie na sukces, że zaczęlibyśmy prezentować takie podejście do przyjaźni jak w tej książce. Choć myślę że w Polsce takie podejście do przyjaźni mogą mieć ludzie, którzy się czegoś w życiu dorobili. Którzy są osamotnieni w społeczeństwie przez fakt, że ludzie doszukują się w ich sukcesie przekrętów (a rzadko dostrzegają ich ciężką pracę).
Więc może warto przeczytać tą książkę żeby się przekonać, że nie jest z nami jeszcze tak źle albo dojrzeć co nam grozi.
O krok / Henning Mankell
„O krok” Henninga Mankella dostałem pod choinkę, a przeczytałem dopiero dwa dni temu. Powodem było to, że jest to książka o przygodach detektywa Kurta Wallandera, a z jedną taką miałem już wcześniej do czynienia. Był to „Mężczyzna, który się uśmiechał”.
To co zapamiętałem z tej pierwszej książki Mankella jaka wpadła w moje ręce to to, że Kurt Wallander, poza byciem detektywem, jest zwykłym człowiekiem mającym problemy miłosne, finansowe i alkoholowe. I wszystko to jest ok. Wiadomo zawód ciężki to muszą też pojawić się problemy. Wszystkie te przeciwności losu nie przeszkadzają jednak Kurtowi być dobrym detektywem, który potrafi świetnie połączyć ze sobą fakty i wyśledzić przestępcę. Nadal wszystko jest ok. Jednak ten „ludzki”, bliski nam detektyw jest jednocześnie jak Arnold Schwarzenegger w Commando – kule się go nie imają. I właśnie to mnie zraziło do Kurta Wallandera po lekturze „Mężczyzny, który się uśmiechał”
I tak, „o krok” leżała na półce, aż do czasu gdy… No właśnie tu będzie śmiesznie. Do czasu gdy odwiedziłem świetlicę krytyki politycznej w Gdańsku gdzie to odbywało się spotkanie o ideologii w szwedzkim kryminale. Podczas spotkania był wyświetlany pierwszy odcinek serialu BBC o przygodach komisarza Wallandera – „Fałszywy trop”, a później miała miejsce dyskusja o ideologi w kryminałach gdzie mowa była między innymi o twórczości Henninga Mankella oraz Millenium Stiega Larssona.
Tak więc gdy skończyłem czytać Zdrowiej! i spojrzałem na półkę co tam by przeczytać stwierdziłem, że zobaczę czy moje wyobrażenie o komisarzu Wallanderze nie było błędne oraz jak to jest z tą ideologia w kryminale.
No i jak wrażenia?
Pisząc w zeszłym tygodniu o Speed Intuition Management Björna Lundén napomknąłem że trudno było mi oderwać się od „o krok”. I rzeczywiście, książka należy do tych, które się połyka. Akcja jest wartka, bohaterowie nieszablonowi i fabuła niecodzienna – w noc świętojańską trójka młodych ludzi zostaje zamordowana w rezerwacie przyrody gdzie urządzili sobie kameralny bal przebierańców. Chwilę po tym ginie współpracownik Wallandera, który okazuje się miał sekrety, których nikt w komendzie nie znał. „Grupa pościgowa” pracuje na granicy wytrzymałości fizycznej, starając się spać jak najkrócej bo przecież morderca może znów uderzyć. Cały czas coś się dzieje. Kolejne tropy posuwają śledztwo do przodu. Jednak pod sam koniec jest trochę gorzej, ale nadal dobrze. Moim zdaniem autor przesadził i komisarz Wallander ma trochę za dużo szczęścia. Nie przeszkadza to jednak mocno w czytaniu. Jednak mnie ta odrobina braku realizmu drażni.
Po spojrzeniu na ceneo i dowiedzeniu się, że książka jest osiągalna już za 8 złotych mogę ją szczerze polecić. Za te pieniądze trudno znaleźć coś lepszego.
W moim mniemaniu „o krok” jest dużo lepsza od „Mężczyzny, który się uśmiechał”, a czytając ją, mając w pamięci tezę ze świetlicy krytyki politycznej, że Mankell przemyca w swoich opowiadaniach dużą dawkę krytyki ideologi, super się bawiłem odnajdując kolejne takie krytyczne spojrzenia na szwecję, które zupełnie umknęły mi w „Mężczyźnie, który się uśmiechał”. Jeżeli tak ma wyglądać szerzenie ideologi poprzez kryminał to jestem za.
SIM – Speed Intuition Management / Björn Lundén
Zacznę nietypowo – ostatnio wystartowałem blog, na którym mam zamiar wraz ze znajomymi z którymi chciałbym kiedyś założyć firmę „zbierać i poddawać pod dyskusję pomysły na funkcjonowanie firmy, w której każdy z nas chciałby pracować” (więcej tutaj).
Na razie jest tam tylko jeden post, który to popełniłem pod koniec zeszłego miesiąca. Jednak samych pomysłów „na firmę” mam więcej tylko czekają na to aż uda mi się je przelać na papier.
I tu właśnie pojawia się książka Speed Intuition Management, Björna Lundén, która to zupełnie przypadkiem trafiła w nasze cztery kąty (została ona pożyczona mojej kochanej Małżonce przez koleżankę z pracy). Jak już znalazła się pod ręką to stwierdziłem, że przeczytam kilka stron żeby zobaczyć co to za cudo.
Te pierwszych kilka stron tak mnie zainteresowało w kontekście wspomnianego bloga o firmie, że odłożyłem na chwilę „o krok” Henninga Mankella, co nie było łatwe (ale o tym podejrzewam w następnym wpisie) i przeczytałem te około 100 stron wizji firmy Björna Lundén.
Książka przypadła mi do gustu bo cała wizja tego jak firma ma funkcjonować według tytułowej zasady SIM jest bardzo zbliżona do tego co od dłuższego czasu maluje się w mojej głowie w kontekście własnej firmy.
Poza samym przedstawieniem teorii Speed Intuition Management autor przedstawia również jak ta teoria sprawdza się w praktyce – Björn Lundén jest właścicielem dwóch wydawnictw w Szwecji i w Polsce, które pracują zgodnie z SIM.
Wizja firmy przedstawiona przez autora jest sprzeczna z tym czym zalewają nas mas media. Björn Lundén pokazuje firmę w której nie ma pięcia się po drabinie kariery, zarządu czy akcjonariuszy zainteresowanych jedynie zyskiem. Są za to ludzie, którym praca sprawia przyjemność bo czują, że współtworzą firmę, że mają realny wkład w to jak firma funkcjonuje. Sprawia to, że nie boją się podejmować ryzyka bo wiedzą, że jest ono niezbędna dla rozwoju firmy i nie boją się że zarząd zdecyduje przenieść pracę przez nich wykonywaną do kraju gdzie siła robocza jest tańsza bo wiedzą że to z nimi firma wiąże swoją przyszłość.
Autor pokazuje w książce gotową receptę na to jak zbudować fajną małą firmę. Co prawda w książce nie jest powiedziane, że duże firmy nie mogą być zarządzane metodą SIM jednak obie jego firmy, które podaje za przykład są małe. W Polsce jest to kilku pracowników, a w Szwecji trzydziestu paru. Moim skromnym zdaniem im większa firma tym trudniej byłoby z SIM, a to dlatego że w firmie SIM wszystko zależy od ludzi którzy są największym jej kapitałem, a niestety „im więcej jabłek tym większa szansa, że trafi się jedno przegniłe, a jak wiadomo jak już jedno jabłko zgnije to gniją też te dookoła”.
Moja wizja firmy zakłada jednak, że nie będzie to wielki moloch i myślę że jak już powstanie to będzie miała wiele cech SIM, dlatego serdecznie polecam tą książkę wszystkim którzy myślą o założeniu małej „przyjaznej” firmy.